gram na skrzypcach a struny nie brzęczą
sabunia portal
Władca pewnego pulsującego życiem królestwa, który otworzył swoje granice na wszystkie strony, podejrzewał książęta, że im bardziej zależy na swoich prowincjach niż na królestwie jako całości. Dlatego zaprosił ich wszystkich w tym samym czasie do stolicy na swój dwór.
Pierwszy z nich władał wyżyną, rozległą żyzną równiną, ogrodem królestwa. Jego podwładni słynęli z czujności i dalekowzroczności, zmysłu piękna i lekkiego trybu życia: pracowity i pogodny lud.
Drugi panował nad pogórzem, w którego dolinach słychać było echo w ostatnim zakątku. O jego podwładnych mówiono, że są dokładni, przestrzegają prawa i porządku. I mają najlepszych urzędników. Kultywują też w domach muzykę.
Trzeci panował nad niziną. Na wschodzie graniczącą z morzem i jeszcze mało zbadaną. Jego podwładni zamieszkiwali wąski pasek wybrzeża, budowali ciasno wytyczone ogrody i wiedzieli niewiele o sobie i dalekim świecie. Jednak niektórzy z nich wyjeżdżali na nieznane morze, i gdy wracali, znali tajemnice głębi, jej niebezpieczeństwa i piękno. Ale mówili o tym niewiele.
Gdy wszyscy trzej przybyli na dwór, władca przeznaczył na ich przyjęcie swoją najwspanialszą salę. Wędrowni artyści z wyżyn je przygotowali. Na ścianach świecące freski zacierały granicę pomieszczenia, a jej sufit był jednym obrazem, tak łudząco namalowanym, że można byłą sądzić, że stoi się na wolnym powietrzu i patrzy w otwarte niebo. Przez jasne okna spojrzenie padało na kwitnące ogrody, a stół był ozdobiony girlandami z kwiatów w tak barwnej pełni form i kolorów, że każdemu oczy na wierzch wychodziły wprost z ich wspaniałości.
Z pogórza zaproszono muzykantów - każdy mistrz swojego instrumentu - żeby grali gościom dla rozkoszy uszu.
Pierwszy szarpał lutnię i wyczarowywał tony, jak krople padające na srebrną wazę. A gdy mocniej chwytał za struny, echo rozbrzmiewało wieloma głosami przez salę, gdy cichł, jak gdyby unosił się w dali, a potem się wydawało, że cisza brzmi, tak wspaniała była jego gra.
Drugi wodził smykiem na skrzypcach. Jego tony brzmiały miękko i rzewnie, nabrzmiewały i mlaskały cicho, kląskały, wzdychały czasami, pieściły jak gruchanie gołębi, rzęziło ostro i płynęło znów delikatnie i syto.
Trzeci dął w mosiężną rurę, grzmiał, jak gdyby słońce świeciło, potężnie jak wybuch poranka, tak że szyby w oknach brzęczały, jak gdyby miały popękać od tego jasnego tonu.
Czwarty dął w bambusową rurę wydobywając tony płynne jak oddech lub gdy kos gwiżdże i jęczy burza. Potem znów jak ćwierkanie ptaków i umierające tchnienie.
Piąty walił młoteczkami sprytnie w poukładane drewna, tak że brzmiały jak uderzenia szkła lub srebrnych dzwonów, przez które pędzi podmuch wiatru, aż przez niego uderzone, zaczynają brzmieć.
Szósty uderzał w organy piszczałkowe z ośmioma rejestrami, na których potrafił brzęczeć, mruczeć, brzęczeć, huczeć, ryczeć, grzmieć. Dawał grze pozostałych rezonans wielotonowej głębi, tak potężny był jego ton, że sala dudniła, jak gdyby współbrzmiała z nim.
Z niziny dla rozbawienia gości zaproszono tancerzy i kuglarzy. Próbowali sztywnych kroków, skłonów na prawo i lewo, piruetów i wielkich gestów. Potem robili skłony, żeby porozciągać mięśnie. Jeden z nich nawet żonglował z zawiązanymi oczyma na chwiejącej się linie. Jednak wtedy przyszli jeszcze kucharze z dymiącymi miskami. Pachniało wspaniałościami. Podczaszy próbował schłodzone wino, które rozpływało się pod językiem, próbował bukietu, czuł, jak jego podniebienie powoli się ściągało, wciągał zapach nosem, musiał kichnąć, znów przyjął postawę, bo w tym momencie zaczęli wchodzić goście.
Było to oszałamiające święto. Co prawda trwało chwilę, zanim goście mogli się porozumieć. Potem jednak spodobali się sobie wzajemnie, pokazywali nawzajem swoje sztuki i swoich artystów, pili bruderszafta i nie chcieli się wcale rozejść. Tylko władca trzymał się dziwnie z boku; bo zobaczył, jak obcy byli mu jego goście, i że on, żeby ich rzeczywiście poznać, będzie musiał udać się w drogę do nich tak jak oni do niego.
Nazajutrz trzej książęta pokazali się wspólnie publicznie. Jednak w południe byli już w drodze powrotnej, każdy z powrotem do swojej prowincji.
O władcy zaś mówiono, że wyruszył o świcie w drogę na dawno planowaną podróż do swoich prowincji i do granic przez swój własny kraj.
Cytat
A sami byli dla siebie większym ciężarem niż ciemność. Mdr 17,20
A sami byli dla siebie większym ciężarem niż ciemność. Mdr 17,20_2